Wywiad z prof. Jerzym Stuhrem, aktorem i reżyserem teatralnym i filmowym, pedagogiem, jednym z najwybitniejszych i najbardziej wszechstronnych polskich aktorów, ambasadorem Stowarzyszenia UNICORN oraz Barbarą Stuhr, wybitną skrzypaczką Capelli Cracoviensis, Muzyka Centrum, Filharmonii Krakowskiej oraz własnego kwartetu Amar Corde, ambasadorką Stowarzyszenia UNICORN. Rozmawia Elżbieta Jachymczak, Redaktor naczelna Dwumiesięcznika Business Intelligence
EJ: Bardzo dziękuję za przyjęcie zaproszenia do wywiadu. To dla mnie oraz naszych Czytelników ogromny zaszczyt i wyróżnienie. Panie Profesorze jest pan wybitnym aktorem i reżyserem teatralnym i firmowym jednym z najwybitniejszych i najbardziej znanych polskich aktorów. Jakimi talentami obdarzony jest profesor Jerzy Stuhr?
JS: Bardzo ostrożnie podchodzę do słowa „talenty”. Częściej mówię, że mam pewien zmysł obserwacji świata. Czasem dość specyficzny. To sposób ujrzenie tego świata. Zostałem obdarzony takimi umiejętnościami podpatrywania. Najbardziej interesuje mnie to, żeby w pewien sposób interpretować świat oraz ludzi wokół siebie. Raz pokazać ten świat na scenie, raz podpatrzeć i opisać go. Mam w sobie ogromną chęć podzielenia się tymi umiejętnościami. Stąd zrodziła się u mnie pedagogika, żeby innym przekazać tę wiedzę, podpowiedzieć komuś. Jestem pedagogiem już od ponad 30 lat.
EJ: Można powiedzieć, że Pan Profesor ma misję dzielenia się wiedzą.
JS: Można tak to powiedzieć. Scena oraz kino również są częścią podzielenia się z innymi tą opowieścią o świecie. Zawsze tak było, żeby komuś o tym opowiedzieć. To już od Homera się zaczęło (uśmiech). On pierwszy chciał gromadce ludzi coś opowiedzieć. Nasz przyjaciel Krzysztof Kieślowski zawsze opowiadał, że on jest opowiadaczem historii. I ja się z tym zgadzam. Na scenie nie tylko opowiadam, ale również interpretuję. To nie jest taka obserwacja jeden do jeden. Starałem się zawsze opowiedzieć i pokazać swój stosunek do tego, co widzę. Jaki ja mam stosunek, co ja myślę o tym świecie i rzeczywistości, która nas otacza?
EJ: Pani Barbaro jest Pani wiceprezeską zarządu stowarzyszenia UNICORN, które pomaga chorym na nowotwory i ich bliskim. Skąd taka decyzja o realizowaniu misji pomagania i wspierania?
Początki były zupełnie inne względem tego, jak to wygląda dzisiaj. Działamy od ponad 20 lat. Wtedy medycyna i stosunki społeczne wyglądały inaczej. Niesienie pomocy chorym było bardzo marginalne. Niemniej słowo „rak” zarówno wtedy, jak i dziś obarczone jest ogromnym lękiem i ma złą konotację. Pojawiła się potrzeba wsparcie potrzebujących, ponieważ pomoc publiczna nie była wystarczająca. Dziś również nie jest. Bardzo cieszy nas ogromny postęp medycyny w kierunku leczenia chorób nowotworowych. Najważniejsze jest odpowiednie podejście to tematu choroby. Diagnoza nie jest wyrokiem. Właściwe nastawienie i dobrze dobrana pomoc specjalistów pozwalają na powrót do normalnego funkcjonowania. Mój mąż jest wspaniałym przykładem, jak można pokonać chorobę. Stąd wiele lat temu pojawiła się potrzeba odczarowania tej złej legendy o raku. Chęć podzielenia się swoją wiedzą i doświadczeniem. Nie chcemy wyręczać państwa w leczeniu i pomaganiu chorym, ale zagospodarowaliśmy lukę, którą wypełniamy psychoonkologią. Pomagamy osobom wspierającym chorych, jak oni mają pomagać swoim bliskim.
EJ: Jakimi wartościami w życiu, z punktu widzenia aksjologicznego powinniśmy się kierować, aby uchronić sztukę przed zalaniem kiczem i tandetą?
JS: W mojej ocenie przede wszystkim aktor powinien kierować się uczciwością w obserwacji, interpretacji. To musi być uczciwe, nawet jak się żarty opowiada z estrady. Zawsze mówimy w szkole młodym adeptom aktorstwa, że muszą wierzyć w to, co pokazują na scenie, o czym mówią. Aktor powinien głęboko wierzyć w to, co chcę opowiedzieć, co chce przekazać swoją postacią. Dziecko jest wspaniałym przykładem takiej wiary i natychmiastowego kreowania. Tego dziecka trzeba w sobie pilnować.
EJ: To jest prawdziwość i autentyczność, o którą dziś jest trudniej.
JS: Raczej z wiekiem jest coraz gorzej z tą wiarą (uśmiech). Ale czasem, jak jeszcze przyjdzie co do czego, to człowiek z siebie wyrwie tą podstawową prawdę o świecie, którą decyduje się ludziom opowiedzieć. Może też dlatego, jak czasem już nie starcza w artystycznym rzemiośle tego, to właśnie chcę ludziom opowiadać o swoich chorobach, o tym że komuś mogę pomóc, wspomóc, podzielić się. Wtedy jest pole do takiej działalności charytatywnej. Moje choroby oraz aktywny udział w stowarzyszeniu UNICORN i wspieranie psychoonkologii złożyły się na to, że ciągle mam chęć opowiedzieć o tym ludziom. Takie opowiadanie może ludziom pomóc, bo w chorobie ludzie są bardzo samotni. Wiem o czym mówię, bo sam byłem. I ważne jest, że wtedy ktoś ci tego rąbka ukazał, że można, że się trwa, a nie jak mówi moja żona „teraz to już mogiła”.
EJ: Czy bycie rozpoznawalnym pomaga w prowadzeniu działalności charytatywnej?
JS: Oczywiście, że tak (uśmiech).
BS: Główna siła napędowa do pozyskiwania pieniędzy jest niewątpliwie nazwisko i rozpoznawalność męża. Dzięki temu łatwiej jest nam przekonać osoby lub instytucje, aby pozyskały fundusze na działalność Stowarzyszenia UNICORN. Niestety rzeczywistość nas nie rozpieszcza.
JS: Ja to trochę robię tak, proportions gardées, jak w Watykanie, jak ten jałmużnik. Chodzę, proszę i zawsze coś dostanę (uśmiech).
BS: Jeszcze do nie dawna dobrym momentem na zbieranie funduszy były bale charytatywne. Teraz branża eventowa nie może prężnie działać. To, co mogliśmy przekazać na licytacje, to już wszystko wydaliśmy z domu (uśmiech). Jednak nie poddajemy się i szukamy nowych możliwości pozyskiwania środków na działalność Stowarzyszenia.
EJ: Jak my, społeczeństwo możemy wesprzeć fundację i stowarzyszenie UNICORN?
BS: Ośrodek, w którym działamy zlokalizowany w Krakowie przy ul. Zielony Dół 4. W remoncie pomagało nam ponad sto firm. Wyremontować to jedno. Teraz trzeba go utrzymać. Nie zawsze potrzebna jest pomoc finansowa. Czasem brakuje rąk do pracy, żeby np. zasadzić i skosić trawę, utrzymać ogród, posprzątać teren przyległy do ośrodka, naprawić usterki hydrauliczne czy elektryczne i wiele innych spraw. Taka pomoc jest nie do przecenienia.
JS: Raz w roku organizujemy sympozja albo w Krakowie, albo w Warszawie, przy okazji których jest koncert na ponad 1000 osób, na którym zbieramy pieniądze. Obecne przygotowania są już do listopadowego koncertu. To cały rok pracy. Czekamy na lepsze czasy, aby móc bezpiecznie takie wydarzenie zorganizować. Jesteśmy wraz z Janem Englertem w trakcie rozmów o możliwość udostępnienia Teatru Narodowego w Warszawie na wielką imprezę, za którą żyje się potem cały rok.
EJ: „Jerzy Stuhr i wszystko jasne!” tak mówi rektor Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi, prof. Jerzy Woźniak. Czy budowanie marki czyli praca na własne nazwisko to trudne zadanie?
JS: To jest bardzo trudne zadanie. Zwłaszcza w moim przypadku, wolnego zawodu. Najtrudniejszy jest dobór propozycji. Tak się składało w moim życiu, że był ich natłok. Można było wybierać na lewo i prawo. Warto zawsze dobierać propozycje według jakiegoś klucza, żeby się widzom wryć w pamięć, a nie tylko o rozbawił, o zaśpiewał, o skoczył. Musiałem się bardzo pilnować – to tak, wezmę, a tego nie, nie zagram. Czasem to były nawet takie ustępstwa unicornowe, że musiałem być twarzą jakiejś kampanii, żeby na UNICORN zarobić. Teraz mogę więcej czasu na taką działalność poświęcić, ponieważ wryłem się już ludziom w pamięć. Moje nazwisko jest moją marką, ale całe życie bardzo się pilnowałem, zwłaszcza w filmie. Teatr jest wdzięcznym medium. Można zagrać i komedię, i dramat, właściwie każdy gatunek. W filmie za to należało uważać, żeby nie przesadzić z wielkimi hitami filmowymi. Oho, już czwartej Seksmisji nie zrobię czy Kilerów 3 (uśmiech). W pewnym momencie byłem aktorem komediowym Machulskiego, to mówię do niego: „Stop Jurku, zwolnij mnie na chwilę, bo ja muszę sam jakiś film zrobić dla siebie i dla ludzi.” To bardzo trudna praca, co wziąć, a czego nie. Czasem bywają również porażki. Wszystko zapowiada się bardzo ambitnie, a potem klapa. Też tak bywa. Trzeba bardzo uważać.
fot. Sylwia Nastevska
EJ: Dlaczego misja bycia aktorem twórczym i odpowiedzialnym społecznie jest tak ważna w Pana życiu zawodowym?
JS: Zawsze miałem potrzebę opowiedzenia o Polakach. Raz wyśmiać, raz w krzywym zwierciadle pokazać. We Włoszech byłem traktowany jako bardzo poważny aktor. Nawet jeden operator włoski, który ze mną pracował zapytał mnie: „Jerzy, a czy Ty kiedyś w komedii zagrałeś?” (uśmiech). Całe życie pilnowałem społecznego przekazu scenicznego.
EJ: A jak dzisiaj bo Pan Profesor przedstawił Polaków scenicznie?
JS: Pogubionych. Zdezorientowanych. Jest jakiś rozsiew tożsamości. Dawniej kościół to scalał, teraz niestety nie potrafi tego zrobić. Trzeba się strasznie samemu pilnować.
EJ: Jesteście Państwo prekursorami opieki psychologicznej w Polsce. W jaki sposób pomagacie Państwo pacjentom onkologicznym?
BS: Obecnie można korzystać z terapii indywidualnej oraz spotkań z psychoonkologiami. Spotkają się zarówno osoby chore, jaki i osoby wspomagające chorych. Mogą oni mieć pomoc indywidualną lub grupową. Najlepsze efekty osiąga się, jak się zostawi cały świat, swój dom, szpital, pracę i zamknie się u nas na tydzień. Organizujemy 5-dniowe turnusy, gdzie nasi psychoonkolodzy pracują z pacjentami. Osiągają wtedy świetne efekty. Posiadamy w ośrodku 30 miejsc. Wymiar pomocy jest wielopłaszczyznowy. Praca z psychoonkologiem, zajęcia ruchowe, zajęcia edukacyjne oraz kulturowe. Od rana do wieczora są zajęcia i pacjenci są niezwykle zadowoleni z tej formy wsparcia. Niestety w tej chwili to wszystko nie działa, bo nie może działać. Liczymy, że już niedługo będziemy mogli wznowić przyjmowanie chorych na turnusy. Ta pomoc jest bardzo potrzebna. Zachęcamy do śledzenia bieżących informacji na naszej stronie internetowej oraz w social mediach. Teraz mamy również zajęcia online, z których można korzystać.
Fot. Sylwia Nastevska
EJ: Jak radzić sobie z lękiem, szczególnie w czasach trudnych czasach pandemii oraz ograniczonego dostępu do opieki medycznej?
BS: Problem radzenia sobie z lękiem w obecnych czasach dotyczy każdego. W takich przypadkach nikt nie powinien zostawać sam. Warto jest skorzystać z pomocy i rad specjalistów. Nie obawiać się nawet przyjmować leków, które lekarz przepisze. To znacznie szybciej pomoże wrócić na dobre tory. Pomoc z zewnątrz jest potrzebna. Normalnie funkcjonujący ludzie czasami cierpią na depresję, a osoba zmagająca się z chorobą nowotworową, pozbawiona wsparcia bardzo trudno radzi sobie w procesie leczenia. W dużym procencie są to choroby psychosomatyczne. Jeżeli głowa sobie nie poradzi z lękiem, jeżeli sobie nie poradzi z sensem chorowania, z sensem życia, z relacjami z bliskimi to są bardzo kiepskie prognozy dla takiej osoby. Często jest też tak, że osoba, która cierpi na lęk, to wydaje się jej, że nikt jej nie pomoże, że ona sama sobie najlepiej pomoże albo że nie ma problemu. W tym trudnym czasie najgorzej jest usłyszeć od kogoś bliskiego „weź się w garść”. To najgłupsze, co może człowieka spotkać. A człowiek cały trzęsie się w środku jak galareta i chce się rozsypać. Wtedy absolutnie trzeba sięgać po pomoc z zewnątrz. To jedyny ratunek.
EJ: Czy warto reżyserować swoje życie a siebie obsadzić w roli głównej?
JS: Parę razy chciałem siebie wyreżyserować, ale mi się nie udało. Bo jak choroba cię dopadnie, to już nie możesz sobie tak reżyserować. Wtedy absolutnie trzeba zmienić plan na jakiś inny. Mnie w każdej chorobie pomagało marzenie, planowanie, chęć dotarcie do pewnych miejsc na świecie. Zawsze miałem marzenia. Najgorzej co można zrobić to zrezygnować z marzeń. Wtedy pojawia się pustka. W mojej chorobie nowotworowej czekałem, aż córka urodzi dziecko. I się doczekałem. Kiedy wychodziłem ze szpitala w Zakopanem, w tym samym dniu urodziła się moja wnuczka. Byłem bardzo szczęśliwy. Uważam, że warto mieć cel w życiu, pragnienie.
BS: To jest bardzo ważne, co mąż mówi. Do tego dodałabym jeszcze, że warto wyznaczać sobie zadania na dzisiaj, takie krótkie cele. Zrobić to, co sobie zaplanowałam. To pozwala uniknąć wpadnięcia w marazm.
JS: Nasze zawody bardzo nam w tym pomagały. Codziennie musieliśmy trenować, przećwiczyć, uczyć się tekstu. Przecież nikt z nas od razu nie zagrał całego koncertu. To są godziny pracy i przygotowań.
BS: Lubię wstać rano, zrobić sobie fryzurę, ubrać się ładnie, a nie siedzieć cały dzień w dresie.
EJ: Obecnie zaciera się bardzo sfera home i office przez nadmierną pracę online.
BS: Sama czasem się łapię na tym, że dzień do dnia podobny. Dbam o siebie, żeby nie spotkać się ze swoją buzią w lustrze i powiedzieć „ojej, a cóż to za potwór” (uśmiech).
EJ: Wizerunek jest bardzo ważny.
JS: On bardzo pomaga w organizacji i dyscyplinie. Na początku lutego rozpocząłem próby w Operze Krakowskiej. Ryzykowna impreza, tłum ludzi wokół ciebie. Śpiewają nad tobą, krzyczą. Każdy przychodzi do ciebie i mówi: „Panie Reżyserze, co pan o tym myśli?” Muszę być przygotowany i mieć na wszystko odpowiedzieć. Trzeba kumulować dobrą energię w sobie i umiejętnie z niej korzystać.
EJ: W filmie „Tydzień z życia mężczyzny” widzimy wiele rozbieżności w działaniach głównego bohatera. Dlaczego autentyczności i spójność jest tak ważna w naszym życiu?
JS: Spójność? Ciężko mi odpowiedzieć. Generalnie myślę, że tak. Trzeba mieć tę organizację spójności, ale z drugiej strony w moim zawodzie szczypta szaleństwa też jest potrzebna. Bardzo tego pilnuję. Niby wszystko umiem powiedzieć, zagrać i w pewnym momencie mówię do moich współpracowników: „Ja tego nie wiem. Nie wiem, dlaczego tak działam. Dlaczego to wymyśliłem.” Oczywiście, mam raczej naturę, że za chwilę będę się kontrolował. Z jakiego powodu ja tą głupotę wymyśliłem (uśmiech), ale często ona zostaje. Tak bardzo podziwiam artystki-kobiety. One są obdarzone intuicją. Działają i nie potrafią często wyrazić, dlaczego tak robią. Przykładem jest wspaniała Maja Komorowska, która jest wielką artystką. Idzie za jakimś impulsem, którego mi czasem brakuje.
EJ: Kobieca intuicja jest naszym talentem.
JS: Bardzo jestem wpatrzony w moje koleżanki artystki i podpatruję je. Jak pisałem moje filmy, to męskie role były napisane konkretnie. Takie od-do. Kobietom zawsze zostawiałem większą przestrzeń. Mówiłem przykładowo tak: „Opowiedz mi o tej postaci, a ja ją zapiszę.” I często było tak: „O to jest dobre, tak dobrze. Tak zrobimy. Mów dalej… o to, to już nie.” Dawałem kobietom ten margines o wiele szerszy, a mężczyzna dostał konkret. Zrób pan tak, jak ja robię i będzie dobrze. (uśmiech)
fot. Sylwia Nastevska
EJ: Jaką najważniejszą rolę zagrał Pan Profesor w swoim życiu?
JS: Najważniejszą rolą w moim życiu była rola ojca. To było poważne zadanie, zwłaszcza że mój zawód nie sprzyjał do takiej codziennej opieki nad rodziną.
EJ: Ciągłe wyjazdy?
JS: Albo tak, albo tak piekielne skupienie na sobie, że nawet jak byłem w domu to nie zauważyłem wszystkich, którzy wokół mnie byli. Niby byłem obecny, ale byłem kompletnie gdzieś indziej. Bycie ojcem to wspaniała życiowa rola. Najtrudniejsza i najważniejsza, i najwięcej stresująca. Ta ciągła obawa, żeby dzieciom naszym się poszczęściło, żeby wybory właściwe zrealizowały. To było bardzo stresujące.
EJ: Panie Profesorze, czy czuje się Pan człowiekiem spełnionym?
JS: Nigdy bym tak nie powiedział, bo wtedy się kończy pewien etap. Mam wrażenie, że ciągle gdzieś, coś mnie jeszcze czeka. Mam bez przerwy takie poczucie, że coś jeszcze się zdarzy ciekawego. Jeszcze jest przestrzeń do pracy, chociaż zauważam, że rozleniwiłam się. Czasem mi się nie chce. Jednak nigdy bym nie powiedział, że czeka mnie emerytura. Mam duże obszary ciekawości. Całe życie człowiek gdzieś jeździł i cały czas to żyje we mnie. Chciałoby się coś jeszcze zobaczyć. To jest ta ciągła ciekawość świata i opowiadania o nim.